prof. Robert Leicht: Przemówienie inauguracyjne wygłoszone podczas 
IV Polsko-Niemieckich Dni Mediów w Zielonej Górze, 31 maja 2011

Stosunki polityczne zawsze zaczynają się od konkretów. Dlatego i ja pozwolę sobie zacząć od konkretnych doświadczeń. Od czasu likwidacji muru i drutu kolczastego przyjęliśmy wraz z żoną zwyczaj spędzania w miarę możliwości połowy naszych wakacji w nowych krajach związkowych. Od tej pory już przynajmniej sześciokrotnie odwiedziliśmy latem wyspę Uznam – zresztą na wschodzie Bałtyk jest najpiękniejszy. Ale na Uznamie dodatkowo jest się blisko Polski, a tym samym niemieckiej historii, zarówno jej najbardziej ponurego okresu, jak i tej, mającej teraz widoki na jaśniejszą przyszłość.

Ale po raz pierwszy dzisiejsza granica polsko-niemiecka zrobiła na mnie szczególne wrażenie już w 1956 roku, w Görlitz, gdzie jako 12-letni chłopiec byłem w odwiedzinach u krewnych. Zaprowadzili mnie oni nad Nysę. To jest „most pokoju” i „granica pokoju“ powiedziano mi z trudnym dla dziecka do zrozumienia odcieniem w głosie. W każdym razie w tej raczej makabrycznej sytuacji pomyślałem sobie mniej więcej: jeśli tak wygląda pokój, no to…

A teraz, prawie 50 lat później, w 2003 roku – spacer po lesie na wyspie Uznam. Niepostrzeżenie dotarliśmy nad jeziorem Wolgast do polskich słupów granicznych. I oto co zobaczyliśmy: niemieccy i polscy strażnicy graniczni gawędzili sobie sympatycznie przy papierosie. Kto mógłby to pomyśleć 15, nie mówiąc już 50 lat temu, pomijając fakt, że my – dwójka Niemców z Zachodu w ogóle nie spacerowalibyśmy wtedy w tym miejscu. Rok później przekroczyliśmy granicę w Ahlbecku, na rowerach, bo wtedy nie można było tamtędy przejechać samochodem. Wreszcie w roku 2008 pomyśleliśmy: Polska należy teraz do strefy Schengen – a więc spróbujmy! I proszę, mogliśmy bez żadnej kontroli i bez zatrzymywania po prostu pojechać do Świnoujścia (i dalej). Z Madrytu do Warszawy – a dlaczego by nie?

Kogo młodość – tak jak mojej żony i moja – przypadła na lata powojenne, i kto przeżył nacechowany strachem okres zimnej wojny, ten może odczuwać otwarcie prowadzące od jedności Niemiec do jedności europejskiej a tym bardziej przekształcenie granicy polsko-niemieckiej w prawdziwą granicę pokoju jedynie jako wielkie szczęście.

A jak niespodziewanie szybko ten proces ostatnio postępował, ilustruje pewien epizod, który miał miejsce w mużakowskim parku Pücklera. Otóż kilka lat temu zamierzano udostępnić dla odwiedzających park także jego wschodnią, terytorialnie większą część, leżącą dziś po stronie polskiej. W tym celu trzeba było zbudować most przez Nysę, który oczywiście byłby otwarty tylko w dzień. Zaprzyjaźniony z nami architekt zgłosił na konkurs fantastyczny, naszym zdaniem, projekt.

Jeśli wyobrażą sobie Państwo zupełnie tradycyjną kasetę z przyborami do szycia, to podobnie elementy mostu miały być co rano zsuwane, a wieczorem ponownie rozsuwane, każda strona na swój brzeg rzeki. Ale zamiast tego zbudowano całkiem pospolity most, na środku którego postawiono dość brzydkie, ale oczywiście funkcjonalne, wysokie metalowe bramy. Paradoks polega na tym, że akurat projekt najładniejszy estetycznie, gdyby został zrealizowany, już dawno stałby się politycznym anachronizmem, bo teraz granica jest otwarta dzień i noc. (I oczywiście ani architekt ładnego mostu, ani ci, którzy odrzucili ten projekt ze względu na koszty nie myśleli wtedy, że wkrótce już nie będzie potrzebne ani zamykanie mostu na noc, ani kontrola dokumentów w dzień.)

Ponadto widoczne jest jeszcze coś: ostateczne uznanie istniejących granic, które umożliwiło zarazem ich rozluźnienie – a więc przyniosło korzyści dla jedności europejskiej – , jest równocześnie z korzyścią dla konkretnej wolności.

Jeśli mianowicie od jakiegoś czasu na Pomorzu Przednim i na niemieckim brzegu Odry brakuje chętnych do nauki zawodu, to – mimo strat spowodowanych tym, że wcześniej przede wszystkim ludzie mobilni i zmotywowani powiedzieli: „Jeśli praca do nas nie przychodzi, to my jedziemy za pracą” – jest to podwójnie pocieszająca informacja: Można powiedzieć, że rośnie na rynku pracy wartość tych, którzy pozostali w regionie. A jeśli firmy przyjmują ponadto do nauki zawodu uczniów z Polski, to służy to także przyjaźni naszych narodów. Bowiem jeśli młodzi Polacy zdobędą tu zawód, to jest to w każdym przypadku korzystne – i wtedy, gdy będą tu na miejscu kształtować zrozumienie dla Polski, i wtedy, gdy wrócą do swojego kraju z pozytywnym obrazem Niemców. To samo dotyczy sytuacji, kiedy dorośli Polacy remontują opuszczone domy na niemieckim pograniczu, aby w nich zamieszkać.

Jakie wnioski polityczne można wyciągnąć z tych wyrywkowych obserwacji i jakie mogą stąd wynikać perspektywy? Oto kilka refleksji na ten temat:

Po pierwsze: Gdy spojrzy się na historię łączącą Polaków i nas, Niemców, poczynając od schyłku XVIII wieku, a więc do początków tak u nas potocznie nazywanych trzech rozbiorów Polski, choć powinno się raczej mówić o trzystopniowych rozbiorach i likwidacji polskiego państwa narodowego, a przede wszystkim, gdy przywołać straszną historię między Polską i Niemcami w I połowie XX wieku (i jej następstwa do 1989 roku), to poprawa stosunków między obydwoma państwami i narodami, jaka potem nastąpiła, jest w zasadzie prawie niewyobrażalnym cudem. Cud ten przerasta w istocie pojednanie Niemców z ich dawnym tzw. „odwiecznym wrogiem“ – Francją. Co by się bowiem nie działo między Niemcami i Francuzami podczas wojen, a nawet w czasie II wojny światowej, nie przybrało nigdy takiego zbrodniczego wymiaru, mającego na celu zagładę, jaki miała niemiecka polityka i taktyka wojenna wobec Polski.

Poza tym między Niemcami i Francuzami nie było tak traumatycznych problemów terytorialnych – nawet Alzacja i Lotaryngia nie były zasiedlane przez ludność niemiecką, która znalazła się po wojnie na prawym brzegu Renu. Nawet taki Gustav Stresemann, którego polityka pojednania adresowana była wyłącznie do Francji i obciążona zastrzeżeniem zrewidowania jej na Wschodzie, nie potrafiłby sobie wyobrazić dzisiejszej sytuacji: Polacy i Niemcy we wspólnocie europejskiej, w sojuszu atlantyckim, a teraz już od 20 lat połączeni bilateralnym traktatem o dobrym sąsiedztwie. Natomiast moja starsza córka, która wtedy studiowała w Poczdamie, koniecznie chciała świętować noc przystąpienia Polski do UE 1 maja 2004 roku na moście łączącym Frankfurt nad Odrą i Słubice.

Pozwolę sobie w tym miejscu wtrącić całkiem osobisty paradoksalny przypis do traktatu między Polską i Niemcami o dobrym sąsiedztwie, którego 20-lecie będziemy wkrótce świętować? Proszę mnie przy tym źle nie zrozumieć. Wtedy ten traktat także był małym cudem, zwłaszcza po przykrej poprzedzającej go sprawie określenia prawidłowego terminu uznania przez Republikę Federalną Niemiec polskiej granicy zachodniej w toku procesu niemieckiego zjednoczenia. Ale o ile traktat był wówczas potrzebny i obiecujący, o tyle jego tekst, a w każdym razie wiele jego zapisów, sprawia dziś na mnie wrażenie nieco anachroniczne – właśnie dlatego, że czas upływał tak szybko i tak efektywnie; powiedziałbym niemal: prawie tak samo anachroniczne, jak wspomniany przedtem i nigdy niezbudowany rozsuwany most w Mużakowie. Wiele spraw, które trzeba było wtedy z trudem uzgadniać (albo co zapisali dyplomaci, aby tekst był odpowiednio długi), wydaje się dziś na szczęście całkowicie oczywistych.

Po drugie: Temu w wymiarze historycznym cudownemu zwrotowi, czy wręcz przewrotowi pomimo to, a może właśnie dlatego, nie odpowiada jeszcze po obu stronach Odry stan mentalny i psychologiczny oraz świadomość szerokich kręgów społeczeństwa (prawdopodobnie w stopniu tym mniejszym, im bardziej jest oddalone od Odry dane środowisko), a także stan wzajemnej informacji o sobie.

Po trzecie: Nie chcę tu, choćby ze względów czasowych, zajmować się kwestią, w którym z obu krajów można dziś jeszcze najłatwiej zabiegać o punkty, krytykując politykę kraju sąsiada – obecne rządy i głowy państw nie są w każdym razie wytworem takich propagandowych wizerunków wroga. A jeśli Bundestag opowiada się teraz wreszcie za rehabilitacją obywateli niemieckich polskiego pochodzenia prześladowanych przez nazistów, to jest to słuszny i ważny znak. I przede wszystkim krok konieczny, także biorąc pod uwagę, że ofiary uważały się przecież za lojalnych obywateli niemieckich.

Zresztą przy całej dobrej woli można dziś, jak sądzę, bez jakichś negatywnych podtekstów rozróżniać między okolicznością, kiedy z jednej strony członkowie danego narodu emigrują do innego kraju, tam się osiedlają i przyjmują także tamtejsze obywatelstwo, a z drugiej strony sytuacją, w której podczas wielkiego transferu ludności czy wypędzeń niewielkie grupy żyjących tu pierwotnie mieszkańców pozostają w swym dotychczasowym kraju, gdzie otaczają ich teraz zupełnie inni ludzie i gdzie znajdują się w innym państwie. Jedno – to aktywny wybór, drugie – biernie znoszony los.

Na marginesie – o polityce mniejszości tylko tyle: można ją tak naprawdę prowadzić operacyjnie w sensie państwowym i wyborczym tylko tam, gdzie ludzie innego pochodzenia narodowego – mimo, że stanowiący mniejszość – skupieni są w przeważającej mierze w określonym regionie. Aby posłużyć się porównaniem: „niemieccy Duńczycy“ – my mówimy o nich południowi szlezwiczanie – w landzie Szlezwik-Holsztyn mogą być wprawdzie zwolnieni z obowiązującego w prawie wyborczym pięcioprocentowego progu, nie miałoby jednak sensu dopuszczenie na terytorium całej RFN listy wyborczej Duńczyków, którzy mogliby kandydować do Bundestagu z pominięciem tego progu. Podobna jest sytuacja Łużyczan i Wendów w Saksonii i Brandenburgii. Co prawda: mimo, że pięcioprocentowy próg dla list krajowych tej (tych) mniejszości został tam zawieszony, to dotychczas nie kandydowały one z sukcesem w wyborach; natomiast poszczególni deputowani „tradycyjnych” frakcji uważają się za reprezentantów Łużyczan i Wendów.

Na dłuższą metę chodzi jednak moim zdaniem o to, aby ani jedna, ani druga grupa ludności w naszych krajach nie uważała statusu mniejszości za bardziej atrakcyjny od szansy realizowania wraz ze wszystkimi innymi obywatelami swoich słusznych praw, włączając w to także kultywowanie tradycji, kultury i historii (i ich wspieranie).

Po czwarte: Cudownej obiektywnej poprawie stosunków i wzajemnych relacji między Polską i Niemcami musi jeszcze w szerokim zakresie dorównać głębsze zrozumienie odmiennych zbiorowych doświadczeń, mentalności i historycznych wzorców myślenia.

W tym miejscu dwie uwagi pod własnym niemieckim adresem:

- Przyjmując, że na terenie Polski znajdowałyby się złoża ropy i gazu ziemnego, to idę o zakład, że ówczesny kanclerz federalny podejmowałby także członków polskiego kierownictwa jak przyjaciół, z którymi jest na ty. Ale nie może po prostu być tak, że w przypadku wielkich projektów politycznych i strukturalnych pomijamy naszych bezpośrednich sąsiadów. Mogą istnieć bardzo dobre powody, przemawiające za gazociągiem bałtyckim, ale im lepsze są naprawdę te powody, tym łatwiej powinno było przyjść włączenie i pozyskanie dla nich strony polskiej.

- Dwukrotnie, przed wojną w Iraku i w sprawie tarczy antyrakietowej politycy niemieccy słysząc stanowisko Polski co najmniej marszczyli brwi. Nie chcę analizować tych tematów jako takich, ale my, Niemcy, powinniśmy zrozumieć, że Polacy już od I połowy XIX wieku widzieli w Ameryce ważne oparcie. Po I wojnie światowej to prezydent USA Wodrow Wilson jako pierwszy opowiedział się za przywróceniem polskiego państwa narodowego, zaś w latach 1938/1939 ani Francuzi, ani Brytyjczycy nie byli w stanie użyć siły dla wsparcia swoich obietnic pomocy w starciu z Hitlerem. Tak więc nie można się dziwić, że patrząc z długiej perspektywy Polacy nie uważają, że ich poczucie bezpieczeństwa byłoby większe, gdyby razem z Niemcami i Francuzami mieli się dystansować od USA. Zresztą uważam to za jeden z powodów, dla których z pięknego Trójkąta Weimarskiego (Polska – Niemcy – Francja) nie uda się stworzyć niczego znaczącego, jeśli będzie to pachniało tworzeniem grupy „antyamerykańskiej“.

Poza tym akurat w związku z wizytą Baracka Obamy w Warszawie zauważyłem godną uwagi różnicę: Obama był tam przez niektórych najwyraźniej postrzegany krytycznie za to, że nie za bardzo chce budować tarczę antyrakietową – my, Niemcy, jeśli mogę to tak zbiorowo wyrazić, krytykowalibyśmy go, gdyby energicznie przyśpieszał realizację tego projektu. O głębszych historycznych przyczynach tak różnej percepcji musimy się od siebie jeszcze dużo więcej nauczyć.

Po piąte: Niemiecka polityka zagraniczna powinna w każdym bądź razie dbać o to, aby harmonia (i wzajemne zainteresowanie) między Warszawą i Berlinem w żadnym wypadku nie była mniejsza, niż między Berlinem i Paryżem, przy czym również w tym ostatnim przypadku nie utrzymuje się ona akurat obecnie na pożądanym najwyższym poziomie. Z zachodnioeuropejskiej perspektywy Unii Europejskiej przywykliśmy myśleć, że Francja i Niemcy są motorem integracji europejskiej. Długo nim były. Zarówno dla Polski, jak i dla Niemiec jest z jednej strony ważne, abyśmy za tym rdzeniem Europy (Francją i Niemcami) nie pozostali w tyle, zaś z drugiej, aby do tego twórczego rdzenia przyłączyć Polskę i aby z dwugłosu, po jego ponownym dostrojeniu, powstał równie silny trójgłos.

Po szóste: Takiemu pogłębionemu wzajemnemu zainteresowaniu, przynajmniej po stronie niemieckiej, stoi na przeszkodzie generalny osobliwy wzorzec strukturalny, mający konkretne praktyczne skutki, które nie dadzą się tak szybko zlikwidować. Z jednej strony zdaje się być ogólnoeuropejską zasadą dynamiki, że wszystkie społeczeństwa przeważnie orientują się na Zachód. To jednostronne spojrzenie zarówno u Polaków, jak i u Niemców zaostrzyły jeszcze bardziej dziesięciolecia zimnej wojny. Tak się jakoś składa, że wszystkie społeczeństwa więcej wiedzą o swoich zachodnich niż o wschodnich sąsiadach.

O ile dostatecznie trudno jest z powodzeniem uczyć w niemieckich szkołach francuskiego jako języka obcego (a co dopiero jako pierwszego języka obcego) – i to nawet w Badenii-Wirtembergii, gdzie sprzyjałaby temu bezpośrednia bliskość sąsiada i gdzie próbowano to robić szczególnie intensywnie – o tyle znajomość polskiego języka, literatury i historii, zwłaszcza historii społecznej i mentalności jest w Niemczech szczególnie niska. Karl Dedecius, który właśnie obchodził swoje 90. urodziny, wykonał w tym względzie epokową pracę, na swój sposób czynił to także zmarły niedawno Ludwig Mehlhorn, którego działalność mogłem obserwować z bliska, będąc do 2009 roku Prezydentem Akademii Ewangelickiej w Berlinie.

Stosunki gospodarcze znajdują sobie z pewnością własne drogi i można się w tym przypadku bez trudu posługiwać językiem angielskim. Ale stosunki polityczne i kulturalne skazane są na pogłębioną intelektualnie wzajemną wiedzę o sobie. Ponieważ jednak na znaczący rezultat wszelkich naszych apeli o wzajemne uczenie się języka i poznawanie należy długo czekać, odpowiedzialność spoczywa na elitach politycznych i społecznych. Ich powinnością jest kształtowanie i umacnianie zrozumienia dla sąsiadów i tworzenie warunków dla ich działania, i to nawet wtedy, zwłaszcza wtedy, gdy w polityce wewnętrznej sąsiada padają wypowiedzi, które samemu uważa się za dziwne.

Do tych elit i podmiotów służących wzajemnemu porozumieniu zaliczają się oczywiście w pierwszym rzędzie media – stąd szczególne znaczenie Polsko-Niemieckich Dni Mediów i cieszę się, że mogę być ich gościem. O atrakcyjności programu tej konferencji stanowi moim zdaniem fakt, że kierują się Państwo zdecydowanie ku kwestiom przyszłości, które musimy wspólnie rozwiązywać. Z kolei porozumienie w tej sprawie uda się osiągnąć tylko wtedy, gdy będziemy mieć na uwadze odmienne uwarunkowania historyczne, w jakich nasze oba społeczeństwa definiują stojące przed nimi wyzwania i w jakich mają zwyczaj działać nasi politycy: uwarunkowania historyczne, socjologiczne, częściowo także, choć w coraz mniejszym stopniu – religijne. Ponieważ zważywszy naszą wspólną, ale przecież pełną kontrastów i konfliktów europejską historię i kulturę, nie doczekamy tak szybko jednolitego społeczeństwa europejskiego (i chyba nie powinniśmy do tego dążyć), będziemy musieli nadal pozostawać inteligentnymi i wrażliwymi interpretatorami zarówno naszej sytuacji, jak i sytuacji naszych sąsiadów.

Szanowni Państwo, od czasu do czasu nachodzą mnie utopijne myśli dotyczące przeszłości. Jak potoczyłaby się historia, gdyby w XVIII wieku Polacy, jak chyba swego czasu zamierzano, mogli sobie wybrać na króla księcia Henryka Pruskiego i gdyby jego brat Fryderyk II nie zgłosił veta – mając już na uwadze późniejsze zamiary? Albo co by było, gdyby późniejszy cesarz Wilhelm I mógł poślubić swoją pierwszą miłość, Elizę Radziwiłłównę, tworząc w ten sposób rodzinny pomost do Polski? Takie spekulacje są oczywiście czystym nonsensem. Ale to od nas, żyjących dziś w Polsce i w Niemczech, zależy działanie w taki sposób, byśmy nie musieli za 20 (czy więcej) lat żałować zmarnowanych okazji.

tłum. Elżbieta Michałowska